Zmora Końska
Według starych legend i opowiadań
chłopów w czasie zimy do stajni zaglądają złe duchy. W latach 50 kiedy konie
były niezastąpione na roli trudno było znaleźć taką wioskę, gdzie nie spotkało
się końskiej zmory. Teraz, gdy konie zastąpione są maszynami i mało kto jest
ich posiadaczem legenda końskiej zmory odeszła w prawie całkowite
zapomnienie. Końska zmora atakowała zwierzęta nocą, gdy ich właściciel spał.
Robiła to na różne sposoby, np; ujeżdżała, podszczypywała, dusiły, biła po
szyi, plotła drobne, misterne warkoczyki na grzywie i ogonie, wodziła końmi
tak, aby nie mogły trafić do zagrody czasami nawet doprowadzała do śmierci
szkap poprzez ich zamęczenie. Nad ranem, gdy gospodarz chodził doglądnąć swoich
koni zastawał je całkowicie spłoszone, całe zlane potem jakby ktoś oblał je
kubłem wody. Niektórzy chłopi opowiadali także, że ich kobyły były tak
wystraszone, że pozaplatane warkoczyki stały im, aż dęba! Są ludzie, którzy
dziś nawet opowiadają historię jak to na ich oczach koniom coś plotło włosie.
Podobno po rozplątaniu takich warkoczyków koń zdychał. Jedyną bronią na zmorę
było święcenie stajni istniały jednak takie obrządki jak łapanie złego ducha
przy pomocy świecy z cmentarza, wieszaniu martwego jastrzębia na drzwiach
stajni, mocowaniu luster na żłobach, wieszaniu czerwonych szmat czy ujeżdżaniu
konia przez nagą dziewicę.
JEZIORO CZEKO TO KRATER TUNGUSKI??
30 czerwca 1908 r. nad Pod kamienną Tunguską miało
miejsce jedno z najbardziej enigmatycznych zdarzeń XX stulecia. Eksplozja,
która zniszczyła ogromne połacie tajgi i wywołała białe noce w zachodniej
Europie, nadal kryje wiele niewiadomych. Główną jest brak krateru oraz
substancji pochodzącej z obiektu. Choć przyjęło się mówić o „meteorycie”
tunguskim, tak naprawdę nie wiadomo co spowodowało wybuch. Od lat XX-tych ub.
wieku poszukiwania ciała tunguskiego koncentrowały się na obszarze tzw.
Południowego bagna – mokradła, gdzie według ustaleń znajdowało się epicentrum
wybuchu.
Ostatnio po raz kolejny pojawiły się spekulacje na temat lokalizacji krateru tunguskiego. Od wielu lat jednym z kandydatów jest Czeko – jezioro oddalone o ok. 8 km od epicentrum wybuchu. Jeszcze w latach 90-tych zwróciło ono uwagę bolońskich uczonych pod kierownictwem dr Luci Gasperiniego. Według ich opinii, mierzący ok. 350 m. szerokości akwen stanowi krater pozostały po eksplozji, który do lat 20-tych ub. wieku, kiedy do Tunguski przybyły pierwsze ekspedycje, zdążył zapełnić się wodą.
Po przeprowadzeniu pierwszych badań Włosi doszło do wniosku, że płytkie pokłady mułu wskazują, że jezioro musiało uformować się względnie niedawno, być może po 1908 r. Kolejnymi argumentami świadczącymi o jego meteorytowym pochodzeniu miał być lejkowaty kształt oraz położenie w miejscu, które wiązało się z trajektorią obiektu tunguskiego. Po kolejnych badaniach przeprowadzonych w 2009 r. w pobliżu jeziora odkryta została anomalia geomagnetyczna o nieznanym źródle. W opublikowanym w maju 2012 r. artykule bolońscy badacze stwierdzają, iż ostateczny dowód na związek Czeko z katastrofą tunguską spoczywa najprawdopodobniej jakieś 10 m. pod jego dnem.
Wnioski grupy Gasperiniego, choć przyciągają uwagę, nie idą w parze z ustaleniami rosyjskich specjalistów z 1960 r., którzy na podstawie grubości pokładów mułu ustalili wiek jeziora na ok. 5 – 10 tys. lat. Zgodnie z informacjami zawartymi w książce Władimira Rubcowa „The Tunguska Mystery”, która dokumentuje historię badań nad eksplozją, Czeko zostało także przeczesane przez nurków, wśród których znajdował się Georgij Grieczko – przyszły kosmonauta.
Międzynarodowa grupa uczonych – autorzy artykułu opublikowanego w magazynie Terra Nova – tłumaczy również dlaczego Czeko nie może być zbiornikiem powstałym po wydarzeniu tunguskim. Jednym z głównych kontrargumentów jest brak jakichkolwiek fragmentów materii meteorytowej w pobliżu jeziora (np. w formie sferuli – drobinek metalu), które są charakterystyczne dla innych pometeorytowych jezior. Co więcej wydaje się, że w pobliżu Czeko powinny znajdować się inne kratery będące śladami po reszcie odłamków.
Zachodni naukowcy zapominają niekiedy, że Rosjanie nie porzucili sprawy tunguskiej – wręcz przeciwnie – od lat 20-tych po dziś dzień (z przerwą w okresie II Wojny Światowej) organizowano tam ekspedycje, z których część wspierana była przez Akademię Nauk. Pozwoliło to nie tylko na ustalenie zasięgu strefy zniszczeń, ale również odkrycie wielu innych tunguskich anomalii, takich jak wzmożony przyrost roślin po katastrofie czy ślady wskazujące, że doszło tam do przelotu dwóch obiektów.
Ostatnio po raz kolejny pojawiły się spekulacje na temat lokalizacji krateru tunguskiego. Od wielu lat jednym z kandydatów jest Czeko – jezioro oddalone o ok. 8 km od epicentrum wybuchu. Jeszcze w latach 90-tych zwróciło ono uwagę bolońskich uczonych pod kierownictwem dr Luci Gasperiniego. Według ich opinii, mierzący ok. 350 m. szerokości akwen stanowi krater pozostały po eksplozji, który do lat 20-tych ub. wieku, kiedy do Tunguski przybyły pierwsze ekspedycje, zdążył zapełnić się wodą.
Po przeprowadzeniu pierwszych badań Włosi doszło do wniosku, że płytkie pokłady mułu wskazują, że jezioro musiało uformować się względnie niedawno, być może po 1908 r. Kolejnymi argumentami świadczącymi o jego meteorytowym pochodzeniu miał być lejkowaty kształt oraz położenie w miejscu, które wiązało się z trajektorią obiektu tunguskiego. Po kolejnych badaniach przeprowadzonych w 2009 r. w pobliżu jeziora odkryta została anomalia geomagnetyczna o nieznanym źródle. W opublikowanym w maju 2012 r. artykule bolońscy badacze stwierdzają, iż ostateczny dowód na związek Czeko z katastrofą tunguską spoczywa najprawdopodobniej jakieś 10 m. pod jego dnem.
Wnioski grupy Gasperiniego, choć przyciągają uwagę, nie idą w parze z ustaleniami rosyjskich specjalistów z 1960 r., którzy na podstawie grubości pokładów mułu ustalili wiek jeziora na ok. 5 – 10 tys. lat. Zgodnie z informacjami zawartymi w książce Władimira Rubcowa „The Tunguska Mystery”, która dokumentuje historię badań nad eksplozją, Czeko zostało także przeczesane przez nurków, wśród których znajdował się Georgij Grieczko – przyszły kosmonauta.
Międzynarodowa grupa uczonych – autorzy artykułu opublikowanego w magazynie Terra Nova – tłumaczy również dlaczego Czeko nie może być zbiornikiem powstałym po wydarzeniu tunguskim. Jednym z głównych kontrargumentów jest brak jakichkolwiek fragmentów materii meteorytowej w pobliżu jeziora (np. w formie sferuli – drobinek metalu), które są charakterystyczne dla innych pometeorytowych jezior. Co więcej wydaje się, że w pobliżu Czeko powinny znajdować się inne kratery będące śladami po reszcie odłamków.
Zachodni naukowcy zapominają niekiedy, że Rosjanie nie porzucili sprawy tunguskiej – wręcz przeciwnie – od lat 20-tych po dziś dzień (z przerwą w okresie II Wojny Światowej) organizowano tam ekspedycje, z których część wspierana była przez Akademię Nauk. Pozwoliło to nie tylko na ustalenie zasięgu strefy zniszczeń, ale również odkrycie wielu innych tunguskich anomalii, takich jak wzmożony przyrost roślin po katastrofie czy ślady wskazujące, że doszło tam do przelotu dwóch obiektów.
UFO w ROSWELL W 1947r.!!
2 lipca 1947 roku około godziny 22. Dan Wilmot,
miejscowy sprzedawca artykułów żelaznych, i jego żona, siedząc na tarasie
swojego domu zauważyli duży jarzący się przedmiot, który ze znaczną prędkością
przeleciał w kierunku północno-zachodnim[2]. Małżeństwo pobiegło
do ogrodu, aby obserwować ów obiekt, przypominający swym kształtem "dwa
talerze zwrócone ku sobie wnętrzem". Po niecałej minucie obiekt zniknął.
Wilmot twierdził, że poruszał się on bezszelestnie, zaś jego żona powiedziała
później iż wydawało jej się, że słyszała słaby, ostry świszczący dźwięk[2]. Według Wilmota
znajdował się on na wysokości pięciuset metrów, a przelatywał z szybkością
sześciuset, a nawet ośmiuset kilometrów na godzinę[3]. Wielkość obiektu
wynosiła jakieś pięć do siedmiu metrów, jego kształt był owalny i przypominał
dwa nałożone na siebie spodki[3].Rankiem 8 lipca
pułkownik William Blanchard, komandor grupy 509., podał prasie i stacjom
radiowym wiadomość, że na jednej z farm niedaleko Roswell odnaleziono wrak latającego
dysku, po tym jak właściciel posesji – William Brazel – poinformował
miejscowego szeryfa, że odkrył przedmiot na swoim terenie[4]. Następnie wrak
został zabrany do wojskowej bazy w Roswell, gdzie był badany. Później, decyzją
Jesse Marcela, przekazano go naczelnemu dowództwu[5]. Wiadomość o wypadku
została bezzwłocznie rozpowszechniona w całym kraju. Jeszcze tego samego dnia
wieczorem dowódca ósmej armii powietrznej generał brygady Roger Ramey ogłosił dementi. Oznajmił, że to, co
niektórzy uznali za latający spodek, było w rzeczywistości meteorologicznym balonem sondażowym[6]. W trybie pilnym
zwołał również konferencję prasową. Podczas posiedzenia Ramey przedstawił
dziennikarzom mocno uszkodzone resztki przedmiotu, zidentyfikowane pośpiesznie
przez Irwinga Newtona jako pozostałości po balonie typu Rawin[7].9 lipca w prasie zaczęły pojawiać się
informacje, jakoby doniesienia z poprzedniego dnia były nieprawdziwe[8]. Gdy dziennikarze
chcieli skontaktować się z Williamem Blanchardem, ten wyjechał na urlop.
Dowództwo Bazy Lotnictwa w Roswell objął Payne Jennings, który po niedługim
czasie został uznany za zaginionego, kiedy samolot lecący z Jenningsem na
pokładzie zniknął wTrójkącie Bermudzkim[9].
KRWAWA TAJEMNICA BAŁTYKU- to zdarzyło się
naprawdę…
Wierzysz w duchy? Nie? To
posłuchaj....
Było to bardzo dawno temu....a
mianowicie w 1945 roku.
Niemieckie rodziny (kobiety, dzieci i starcy) uciekały w pospiechu
z Prus wschodnich, bojąc się radzieckiej nawałnicy. Niemcy wiedzieli, że
armia czerwona nie zna litości i bierze krwawy odwet za lata cierpień z
rąk hitlerowskich oprawców. Przerażeni mieszkańcy Prus musieli się ewakułować.
Statki III Rzeszy regularnie odpływały z portu Bałtijs i zmierzały do
Świnoujścia, a przy okazji zabierały niemieckich żołnierzy, którzy odnieśli
rany na froncie wschodnim. Jednym z tych statków był "Steuben".
9 lutego 1945 r. na pokładzie
"Steubena" zamienionego w części na szpital dla rannych. Na tym
statku znalazło się 5 tys. 200 pasażerów. Tuż po wypłynięciu z portu ok. godz.
20 liniowiec został zauważony przez radziecki okręt podwodny "S-13",
którym dowodził świetny strateg kapitan Aleksander Marinesko. Radziecka łódź
podwodna, która na co dzień stacjonowała w fińskim porcie Turku, nie miała tak
potężnych silników jak "Steuben". Radziecki kapitan zarządził jednak:
"Cała naprzód!" w nadziei, że w końcu dogoni liniowiec. Po czterech i
pół godzinie pościgu Rosjanie zrównali się ze "Steuben’em". Padła
komenda: "Torpedy odpal!" Pasażerowie nie mieli szans. Chwilę później
na parowcu rozległ się potężny huk, sekundy później następny. Wstrząśnięty
dwoma wybuchami kadłub zaczął nabierać wody. Pierwsza torpeda trafiła na
wysokości pomostu, druga - kotłowni. Kotły natychmiast wybuchły, statek stanął
w płomieniach. Ponad 5 tys. ludzi rzuciło się do panicznej ucieczki, próbując
dostać się do łodzi ratunkowych oraz na stojący w pobliżu "T 196".
Jednak 10-metrowa wyrwa w burcie nie pozostawiła pasażerom szans. Potężny
liniowiec zatonął w kilka minut. Uratowało się 659 osób. W maju 2004 r. wrak
statku został odnaleziony przez statek Marynarki Wojennej. Leżał na głębokości 72
m.
Kapitan statku "Stuben" Peter Müller i podoficer Florian Stürmer
jednak nie odeszli do końca, nie przeszli przez bramę niebios zostali tu,
z nami, na ziemi by móc strzec Bałtyku i swojego statku. Inne ofiary wypadku
także pozostały by strzec miejsca swojej śmierci jednak nie wszyscy… dzieci
zamieszkały w królestwie niebieskim, aby stamtąd zerkać na Bałtyk… Legenda
głosi że kto dotknie wrak statku już nigdy nie zazna szczęścia,
najczęściej człowiek, który dotknął wraku umierał po roku, a jego śmierć była
bolesna.
Totenburg - tajemnicze
mauzoleum w Wałbrzychu
Ostatnia świątynia
Hitlera
To jedyne takie
miejsce w Polsce, a prawdopodobnie także w Europie. O zmierzchu wieje tu grozą,
za dnia monumentalny czworobok przypomina sarkofag, który wypełniają złowrogie
tajemnice. W ten jeden z najbardziej mistycznych zakątków Wałbrzycha rzadko ktoś
zagląda, bo miejsce nie ma żadnego przeznaczenia, nie ma tu także tablic
informujących, co to właściwie jest. A jednak czuje się tu złowrogą aurę, która
przejmuje do szpiku kości. To Totenburg - ostatnia świątynia Hitlera.
Mauzoleum powstało w latach 1936–1938
według projektu Roberta Tischlera, który jest także autorem nieistniejącego
pomnika na Górze Św. Anny na Śląsku. Obiekt przywodzący na myśl
warownie starożytnej Mezopotamii ma upamiętniać Ślązaków poległych w czasie I wojny
światowej, ofiary katastrof w kopalniach oraz... kilkudziesięciu zabitych
faszystów. Podobne świątynie nazizmu znajdowały się pod Tannenbergiem (okolice
obecnego Olsztynka w woj. warmińsko-mazurskim) oraz na wspomnianej Górze Św.
Anny.
Obie zostały wysadzone w powietrze w
1945 roku. Tym samym Totenburg jest ostatnim tego typu obiektem w Europie, z
którym wiąże się typowa dla III Rzeszy pełna mistycyzmu mroczna historia.
Klątwa Tutenchamona
Grobowiec Tutenchamona, znajdujący się w Dolinie
Królów, spoczywał nie spenetrowany przez niemal 33 wieki. Nie dotarli do niego
nawet rabusie, którzy zdążyli ogołocić niemal wszystkie okoliczne miejsca
pochówków egipskich władców. Dopiero w roku 1926 archeolog z Wielkiej Brytanii
Howard Carter, oraz fundator całego przedsięwzięcia lord Carnavon dotarli do
zaginionego sarkofagu. Dotarli doń 26 listopada. Carter wybił w drzwiach otwór,
po czym wcisnął weń pręt, po to, aby upewnić się, że wejścia nie blokują żadne
przeszkody. Posługując się ogniem sprawdził, czy na zewnątrz nie wydostają się
toksyczne gazy. Następnie poszerzył otwór prętem. Oświetlił wnętrze grobowca i
rozejrzał się. Początkowo nie był w stanie dostrzec niczego w mroku, jednak
kiedy już przywykł do ciemności zamarł z zachwytu. Według relacji Cartera Lord
Carnarvon bez przerwy zadawał pytanie: "Carter, widzisz coś?"
Odpowiedź brzmiała: "tak, wspaniałe rzeczy". Co więc ujrzeli w
mrokach brytyjscy badacze? Było to całe mnóstwo niezwykłych przedmiotów.
Rzeźbione zwierzęce głowy, złocone łoża, koła wozów bojowych, wazy,
sarkofag wysadzany drogimi kamieniami, oraz lśniący złotem tron. Wszystkie
te przedmioty leżały jeden na drugich i tworzyły niewyobrażalne wręcz bogactwo.
Oprócz tego w grobowcu znajdowały się dwie rzeźby autentycznych rozmiarów,
które strzegły kolejnej komnaty.Po kilku latach bezowocnych poszukiwań lord
Carnarvon podjął decyzję o zakończeniu całej operacji, ale właśnie wówczas
Carter, przeświadczony o tym, że wciąż jeszcze istnieje szansa na odnalezienie
grobu Tutanhamona, namówił swego sponsora, na przedłużenie akcji o kolejny
sezon. Tym razem przeszukiwano tereny w pobliżu miejsca pochówku Ramzesa VI. W
listopadzie 1922 okazało się, że intuicja nie zawiodła Cartera. Na terenie
osady egipskich robotników odkryto tajemnicze schody wiodące w głąb doliny.
Następnie odsłonięto dalsze stopnie. Te z kolei prowadziły do zagipsowanych i
zapieczętowanych drzwi. Dzień później Carter poinformował Carnarvona, który
wówczas przebywał w swojej angielskiej posiadłości o swoim niezwykłym
odkryciu. Kilka dni później 23 listopada Carnarvon był już w Luksorze
spiesząc na teren wykopalisk. Do tej pory badacze zdążyli już odsłonić całe
schody i udało im się odnaleźć drzwi. Opatrzone one były pieczęciami z imieniem
Tutenhamona. Po bliższych oględzinach okazało się, że drzwi były już dwa razy
otwierane po pierwotnym opieczętowaniu. Istniało więc duże prawdopodobieństwo,
że to miejsce spoczynku egipskich władców zostało wcześniej splądrowane przez
lokalnych złodziejaszków.Aby poznać prawdę konieczne było zdjęcie drzwi, za
nimi oczom badaczy ukazały się kamienie i gruz wypełniające przestronny
korytarz. W ten sposób próbowano zniechęcić ewentualnych rabusiów. Po
uprzątnięciu kamieni Carter ujrzał wszystkie wspaniałości, o których mowa była
wcześniej. Pierwsza komnata została zbadana 27 listopada. Był to przedsionek
głównej grobowej komnaty. Był on pełen sprzętów, mających, wedle wierzeń
ówczesnych Egipcjan, towarzyszyć ich władcy w jego pozagrobowym życiu. Co
ciekawe okazało się, że złodzieje, którzy najwyraźniej odwiedzili wcześniej to
miejsce, nie zdołali wynieść licznych kosztowności. Carter stwierdził, że
odkryte bogactwa stanowią stukrotne wynagrodzenie za długie prace, które zajęły
badaczom lat. Artefakty, znajdujące się przy wejściu i w małym
pomieszczeniu, dokładnie oznaczono, skatalogowano, zrobiono im zdjęcia i
zabezpieczono, a potem, aby zachować bezpieczeństwo, przewieziono do Kairu.
Następnie Carter zabrał się za trzecie drzwi, by odkryć cenne przedmioty, które
tam się znajdowały. Równocześnie wieść o niezwykłych odkryciach
rozprzestrzeniła się po całym świecie, wzbudzając ogólne poruszenie.
Archeolodzy zasypywani byli liczną korespondencją, w której oferowano pomoc
przy wykopaliskach. Prasa i dziennikarze nie dawali spokoju odkrywcom, co
spowodowało opóźnienie prac.W końcu 1924 roku udało się przebadać całą komnatę
przy wejściu do mniejszego pomieszczenia. Teraz dopiero można było się
przekonać, czy za kolejnymi wrotami spoczywa mumia władcy Egiptu. Widoczne były
ślady czyjejś obecności, co zaniepokoiło badaczy. Wkrótce jednak, 17 lutego,
rozpoczęto "włamywanie się" do pomieszczenia, gdzie prawdopodobnie
znajdowała się mumia. Carterowi udało się wykonać prętem dziurę, dzięki czemu
oświetlił pomieszczenie. Wtedy zobaczył złotą ścianę, która ciągnęła się w głąb
izby. Przy udziale nielicznych asystentów, specjalnie zaproszonych na tę
okazję, udało się zdemontować drzwi i grupa poszukiwaczy zbliżyła się do złotej
ściany, zdobionej niebieską porcelaną i przedostała się do prostokątnej
kaplicy. Zajmowała ona niemal całe pomieszczenie, co utrudniało poruszanie się.
Carter miał nadzieję, że to właśnie jest grobowiec Tutenchamona. Na ścianach
widniały przeróżna malowidła. W miarę infiltracji pomieszczenia Carter ze
zdumieniem spostrzegł kolejne drzwi. Na ich straży stała rzeźba Anubisa,
egipskiego bóstwa o głowie szakala. Pomieszczenie wypełnione było przeróżnymi
cennymi artefaktami. Znajdowały się tam pojemniki wypełnione złotą biżuterią
wykładaną ametystami, turkusami i innymi szlachetnymi kamieniami, złota krowia
głowa bogini Hathor, przepiękne naczynia, rzeźby i modele.Po uporaniu się z
problemami związanymi z koncesją na prowadzenie badań można było zabrać się za otwarcie kaplicy i
poszukiwanie miejsca spoczynku faraona. Załatwianie formalności trwało kilka
lat, lecz oczekiwania opłaciły się. Wkrótce po zdjęciu pierwszej warstwy
trumiennej okazało się iż znajduje się tam następna, podnoszono kolejne, coraz
mniejsze zdobione pojemniki, aż w końcu dotarto do kwarcytowego, żółtego
sarkofagu w kształcie prostokąta. Pokrywała go granitowa warstwa w kolorze
różowym. Oto był ostateczny cel wyprawy. Zanim jednak możliwe stało się
otwarcie sarkofagu, badacze musieli zająć się demontażem kolejnych warstw
trumiennych. Wreszcie, gdy już to uczyniono, doszło do zdjęcia pokrywy
sarkofagu przy użyciu kołowrotu. Pod bandażami zaskoczeni poszukiwacze odkryli
wykonaną ze złota podobiznę faraona Tutenhamona, pod nią spoczywała kolejna
złota trumna i dopiero w niej odnaleziono szczątki władcy. Do mumii dotarto w
październiku 1926 roku. Po zdjęciu złotej maski wszyscy ujrzeli prawdziwą twarz
Tutenhamona. Tak oto Carter, oraz Carnarvorn dokonali jednego z największych
odkryć w historii. Dziś cenne zabytki odnalezione w grobie Tutanhamona zobaczyć
można w kairskim Muzeum Narodowym. Cały grobowiec został ogołocony, nadal
jednak pełni funkcję grobu władcy Egiptu, jego szczątki wciąż spoczywają w
sarkofagu.Wspominając tę historię, warto również wspomnieć o ogromnym
zainteresowaniu mediów opisaną ekspedycją. Dziennikarze nie tylko relacjonowali
fakty, związane z kolejnymi odkryciami, ale również starali się dodać wpleść w
swoje relacje nutkę sensacji. Osiągnęli to, rozpowszechniając legendę o klątwie
Tutenchamona, która miała dotknąć wszystkich tych, którzy odważą się zakłócić
wieczny spoczynek egipskiego władcy. Czytelnicy szybko podchwycili tę historię,
która stała się tym bardziej wiarygodna, że, rzeczywiście, liczni członkowie
całej operacji umierali w niewyjaśnionych okolicznościach. Jedną z pierwszych
ofiar rzekomej klątwy był zresztą sam lord Carnarvon. Do dziś nie wiadomo, czy
"klątwa Tutenchamona" była zwykłą plotką dziennikarską, czy też może
zgony kolejnych osób w okolicach egipskiej nekropolii można wyjaśnić naukowo. A
może jest w tej historii ziarnko prawdy?
Tajemnica Trójkąta Bermudzkiego
Eksperci i paranaukowcy od lat spierają się w kwestii natury zjawisk, do jakich dochodziło w obrębie Trójkąta Bermudzkiego. Przez lata, w pobliżu tego obszaru miało miejsce wiele wypadków - ludzie znikali w dziwnych okolicznościach, a o statkach i samolotach, które przemieszczały się przez tę diabelską strefę, ginął słuch. Pomimo niezliczonych książek, jakie powstały na temat tej zagadkowej lokalizacji i wielu naukowych teorii próbujących rozwikłać fenomen, wciąż wiemy niewiele. W tej sytuacji każda nowa informacja podawana przez naukowców, a zbliżająca nas być może do wyjaśnienia tajemnicy, przyjmowana jest z wielkim zainteresowaniem. Autorami ostatnich rewelacji na temat Trójkąta Bermudzkiego są amerykańscy naukowcy, którzy zwrócili uwagę na dziwną anomalię. Badacze z Bermuda Institute of Oceanology odkryli, że w okolicach Bermudów, w obszarze Morza Sargassowego, występuje ponadprzeciętna liczba mikroorganizmów. Profesor Craig Carlson z centrum badawczego, który przez 10 lat kierował badaniami koncentrującymi się na analizie składzie wody w rejonie Trójkąta Bermudzkiego oznajmił, że udało się odnaleźć niewyobrażalne wręcz ilości wirusów zaliczających się do bakteriofagów. Są to drobnoustroje, które nie atakują człowieka, a zamiast tego stanowią olbrzymie zagrożenie dla bakterii. Z ujawnionych informacji wynika, że koncentracja tych organizmów w niektórych miejscach jest wręcz niewyobrażalna. Co ciekawe, większość wirusów, które zostały poddane badaniom, była dotychczas nieznana nauce. Naukowcy określili też, że ich liczba w poszczególnych warstwach jest uzależniona od pory roku. Latem ulegają one pomnożeniu na głębokości od 60 do 100 metrów. Ich liczba może wówczas sięgać 10 milionów w jednej kropli wody. W porze zimowej praktycznie w ogóle nie występują w górnych warstwach wody. Wirusy, o których wspominają amerykańscy naukowcy, zabijając bakterie sprawiają, że miejsce, w którym dochodzi do całego procesu staje się "stołówką" dla różnych organizmów morskich. Po wyniszczonych przez wirusy bakteriach pozostają bowiem cząstki organiczne, które stają się pożywką dla planktonu - poinformował serwis pravda.ru powołując się na sprawozdanie naukowców. To wszystko powoduje, że w rejonach tych chętnie pojawiają się też wieloryby, delfiny i ryby. Eksperci stwierdzili, że bakteriofagi są odpowiedzialne za formowanie się całych ekosystemów w miejscach, w których występują. Pozostaje tylko pytanie, dlaczego zjawisko, które zostało opisane przez naukowców z Bermuda Institute of Oceanology jest dominujące właśnie w rejonie Trójkąta Bermudzkiego? Część naukowców, którzy zapoznali się już ze sprawozdaniem swoich amerykańskich kolegów sugeruje, że nie należy wiązać tych dwóch rzeczy - obszaru diabelskiego trójkąta oraz dziwnej anomalii związanej z dynamicznym namnożeniem się bakteriofagów w tej strefie. Część komentatorów uważa, że gdyby przeprowadzić dokładne badania w innych morzach i oceanach, można by zaobserwować dokładnie to samo zjawisko. Czy analizy przeprowadzone przez naukowców z Bermuda Institute of Oceanology wniosą zatem coś nowego do badań nad sferą zjawisk, które przez niektórych znawców tematu określane są mianem paranormalnych? Na razie, zdaniem części badaczy, za liczne wypadki w tej strefie należy obwiniać po prostu kiepskie warunki pogodowe, które są tam niemal codziennością oraz wady urządzeń nawigacyjnych. Dwa lata temu głośno było o badaniach rosyjskich naukowców, którzy stwierdzili, że udało im się wyjaśnić zagadkę Trójkąta Bermudzkiego. Specjaliści z syberyjskiego oddziału Rosyjskiej Akademii Nauk, pracujący pod nadzorem prof. Anatolija Nesterowa, stwierdzili wówczas, że kluczem do wyjaśnienia zagadki Trójkąta miałaby być wysoka aktywność tektoniczna tego regionu. Gdy dochodzi do przesunięć i pęknięć skorupy ziemskiej, spod dna morskiego wydobywają się pod wielkim ciśnieniem ogromne ilości gazu ziemnego. Natrafiający na taki wybuch statek czy samolot traci równowagę i tonie. Dzieje się tak w wyniku dużych zmian gęstości wody i wypełnionych metanem chmur, które powstają w efekcie uwolnienia gazów podpowierzchniowych. Jak wiadomo, już od lat 80-tych XX wieku (Amerykanie przeprowadzali wówczas liczne odwierty dna Atlantyku w rejonie Trójkąta), pod powierzchnią oceanu znajdują się wielkie pokłady gazu.
Na tropach bursztynowego cudu
Wielu
poszukiwaczy twierdzi, że są o krok od jej odkrycia. Niemal co roku słyszy się
o tym, że ktoś wpadł na nowy, przełomowy ślad. Ale póki co słynna Bursztynowa
Komnata wciąż pozostaje nieodnaleziona.
Teorii
jest niemal tyle, co poszukiwaczy. A poszukiwaniem legendarnego skarbu zajmuje
się naprawdę wiele osób i organizacji – począwszy od profesjonalistów, a
skończywszy na kompletnych amatorach. Ci ostatni bardzo często – oczywiście „w
słusznej sprawie” – posuwają się do aktów zwykłego wandalizmu ryjąc w ziemi
doły i kując młotami ściany zabytkowych budowli. W grudniu ubiegłego roku FAKT
donosił, że dwóch domorosłych poszukiwaczy omal nie znalazło komnaty w jednym z
bunkrów Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego w pobliżu miejscowości Pniewo.
Niestety – zanim odkrywcy zdołali przebić się młotami pneumatycznymi przez
ścianę bunkra przyjechała policja i… aresztowała delikwentów.
Międzyrzecki
Rejon Umocniony, Góry Sowie, Zamek Książ, Pasłęk, Bolków, Wyspa Wolin, Górowo
Iławieckie, podziemia gdańskiego aresztu śledczego, Austria, Saksonia, Góry
Harzu, dno Bałtyku, a nawet Argentyna i Antarktyda – to tylko niektóre z
miejsc, w których „niemal na 100 procent” ukryty jest ten ósmy cud świata. A
wyjątkowość skarbu tylko rozpala wyobraźnię i dziś, pół wieku po zakończeniu
wojny, praktycznie każda zasypana sztolnia, każdy rozpadający się poniemiecki
bunkier i każdy opuszczony dworek łączy się z legendą o bursztynowej komnacie,
która właśnie w tym miejscu jest ukryta.
Czego
dokładnie szukają poszukiwacze? Historia Bursztynowej Komnaty sięga XVIII
wieku, kiedy to W 1701 Fryderyk I Hohenzollern zamówił wykonanie bursztynowego
wystroju gabinetu w swoim podberlińskim pałacu Charlottenburg u mistrza
bursztyniarskiego z Kopenhagi. Prace nad tym niezwykłym dziełem trwały
jedenaście lat. W tym czasie ściany pokoju o wymiarach 10,5x11,5 m pokryły precyzyjnie
dobrane i obrobione kawałki bursztynu tworzące płaskorzeźby, herby i mozaiki. W
1716 roku car Piotr I Wielki w czasie wizyty w Prusach, zachwycony arcydziełem,
otrzymał je w podarunku od Fryderyka Wilhelma jako dowód przyjaźni i
potwierdzenie zawartego sojuszu. Dar trafił do Petersburga – najpierw do Pałacu
Letniego, a później Zimowego. W 1755 carowa Elżbieta przeniosła komnatę do
pałacu w Carskim Siole. Przez następne wieki Bursztynowa Komnata była
przyozdabiana w dzieła sztuki – obrazy, lustra, bibeloty, kandelabry.
W
1941, w wyniku działań wojennych komnata dostała się w ręce Niemców, którzy
wywieźli ją z Carskiego Sioła do zamku w Królewcu. Ostatnia pewna informacja na
jej temat pochodzi z 1944 roku, kiedy do Królewca zbliżał się linia frontu. Wówczas
komnatę ponownie spakowano do skrzyń. Co stało się z nią dalej – nie wiadomo.
Kiedy 9 kwietnia 1945 roku do Królewca wkroczyła armia radziecka – po komnacie
nie było śladu. Nie pomogło nawet to, że wkrótce po wojnie udało się schwytać
Ericha Kocha - szefa Gestapo i komisarza III Rzeszy na Ukrainie. To on zlecił
demontaż i prawdopodobnie również ukrycie komnaty. Niestety, choć Koch był
wielokrotnie przesłuchiwany, nigdy nie zdradził informacji, które pomogłyby w
odnalezieniu skarbu. Zmarł w wieku 90 lat w polskim więzieniu w Barczewie.
Hipotez mówiących o tym, co stało się ze spakowaną do skrzyń Bursztynową
Komnatą jest bardzo wiele. Najbardziej pesymistyczne mówią, że spłonęła podczas
oblężenia Królewca. Wielu poszukiwaczy wierzy jednak, że została wywieziona
potajemnie z miasta, zanim jeszcze zostało ono zniszczone zmasowanymi
atakami.
Bursztynowy
skarb miał podróżować ciężarówkami – raz bliżej, raz dalej, zawsze do jakiejś
wcześniej upatrzonej i przygotowanej skrytki. Mógł nią być Gdańsk, albo jakieś
miasto na Śląsku, bo Niemcy zapewne liczyli, że tereny te po wojnie będą
należeć do nich. Mogli też zapakować skrzynie na pokład jakiegoś okrętu i
wysłać do Niemiec drogą morską. Hitlerowcy na tym etapie wojny liczyli się już
z nieuchronną klęską i gromadzili skarby i dzieła sztuki po to, by z ich pomocą
ułatwić sobie życie po przegranej. Pieniądze miały im służyć m.in. do zmiany
tożsamości, ale również – do odbudowy nazistowskich struktur.
Dziś
– jak szacują specjaliści – Bursztynowa Komnata warta jest pół miliarda
dolarów. Wątpliwe jednak, żeby ktokolwiek połakomił się na tę kwotę. Biorąc pod
uwagę, jakie emocje budzi najmniejsza wzmianka o bursztynowym skarbie –
znalazca raczej zachowałby wiadomość dla siebie.
Obecnie
w pałacu Katarzyny w Carskim Siole znajduje się kopia zaginionej Bursztynowej
komnaty, ukończona w 2003. Prace nad rekonstrukcją komnaty rozpoczęto w 1979 i
prowadzono je na podstawie zachowanych źródeł: zdjęć i dokumentów. Kopia
kosztowała 11,5 mln dolarów, a w jej uroczystym otwarciu podczas obchodów
trzechsetlecia Sankt Petersburga brali udział m.in. Władimir Putin, Gerhard
Schröder i George Bush. Choć Rosjanie zapewniają, że jest to jedynie kopia,
część poszukiwaczy już wysnuło teorię, że tak.
TUNEL DO KSIĄŻA
Bajka czy fakt?
Każdy, kto choć
trochę interesował się tajemnicami kryjącymi się w murach i podziemiach zamku
Książ, na pewno słyszał historię o pociągu, który wiosną 1945 r. wyjechał z
Wrocławia i po minięciu stacji Świebodzice nie dotarł do Szczawienka, znikając
na 61,8 km linii kolejowej. Legenda ta żyje już własnym życiem, doczekując się
nawet fantastycznej wersji o podziemnym połączeniu Książa z pozostałymi
kompleksami projektu Riese w Górach Sowich. Czy narosłe wokół tunelu bajki są
całkowicie wyssane z palca, czy może wykiełkowały z ziarna prawdy, które ponoć
jest w każdej legendzie? Spróbujmy nieco przybliżyć się do odpowiedzi na to
pytanie.
Na jednej ze starych
pocztówek (Fot. 1) zobrazowano zamek Książ w przyszłości (oryg. Schloss
Fürstenstein i. Schl. in der Zukunft). Poza balonami i innymi fantastycznymi
obiektami latającymi, artystyczna wizja zamku zawiera obraz pociągu
wjeżdżającego na stację z tunelu pod zamkowym wzgórzem. Na budynku dworca
widnieje napis: Station Schloss Fürstenstein…Według krytyków teorii
o tunelu kolejowym do Książa, ta pocztówka mogła być źródłem legendy, która
przez kilkadziesiąt lat, w połączeniu z wojennymi tajemnicami okolic, rozrosła
się o kolejne wątki, w tym pociąg-widmo wiozący bliżej nieokreślony, ale na
pewno niezwykle cenny (Bursztynowa Komnata) lub nadzwyczaj niebezpieczny (broń
chemiczna) ładunek. Także rozwinięcie hipotezy tunelu o dworzec, zlokalizowany
w północnym korytarzu dolnego poziomu podziemi zamku, lansowane z maniakalnym
uporem przez Tadeusza Słowikowskiego, a niepotwierdzone wierceniami na
przedłużeniu tegoż korytarza, skłania sceptyków do wysuwania zarzutów o zbyt
wybujałą fantazję i brak jakiejkolwiek logiki. Ponadto relacje o znikającym
pociągu otrzymywane z drugiej czy dziesiątej ręki są niejednokrotnie sprzeczne
w pewnych szczegółach, jak choćby data wyjazdu pociągu ze Świebodzic czy
lokalizacja odgałęzienia na km 61,1, km 61,8 albo km 64,8 – czyli w miejscach
odległych od siebie o niemal 4 km! Przykładowo, na jednym z forów internetowych
nowy użytkownik zamieścił post zawierający następujący tekst:
Sam znam historię tajemniczego pociągu
usłyszaną w dzieciństwie od dziadka, który to był kolejarzem na dworcu
Wałbrzych Szczawienko jako robotnik przymusowy, i dużo przemawia iż takowy
pociąg był koło 14 kwietnia 1945 r., a zwrotnica z toru prawego, która to
odchodziła w kierunku zamku, została zdemontowana między 30 kwietnia a 2 maja
1945 r. [1]
Wiarygodność tej relacji jest niewielka,
ponieważ w kwietniu 1945 r. Wrocław był okrążony przez Armię Czerwoną, więc wątpliwe
jest, aby taki pociąg mógł wyjechać z Wrocławia właśnie wtedy. W zakresie
istnienia bocznicy pokrywa się ona jednak z innymi zeznaniami rzekomych
świadków. Znana jest bowiem relacja kobiet mieszkających w latach 40-tych w
Świebodzicach:
To był wjazd do tunelu. Nazywałyśmy go
bunkrem, czasami wchodziłyśmy do środka, ale nie zapuszczałyśmy się daleko –
bałyśmy się. Pamiętam też, że do tunelu prowadziły tory. [2]
Rozważmy możliwe lokalizacje
odgałęzienia bocznicy od linii kolejowej. Jeśli miałby powstać tunel pod zamek
Książ, należałoby wybrać miejsce najbliższe, aby ograniczyć jego długość. W
okolicy często przytaczanego km 61,8 tory biegną w odległości 2,75 km w linii
prostej od budynku bramnego zamku, na poziomie ok. 10 m poniżej dolnych podziemi
zamku, głównie w łukach poziomych. W przypadku okolic km 64,8 (Fot. 2)
odległość od zamku jest minimalna i wynosi 2,31 km w linii prostej. Tutaj tory
leżą na odcinku prostym, co ułatwia wbudowanie rozjazdu, a rozpatrywany tunel
biegłby niemal prostopadle do nich, co pozwoliłoby na najlepsze
zminimalizowanie jego długości. Różnica poziomów między linią kolejową (385 m
n.p.m. - Fot. 3) a dolnymi podziemiami zamku wynosi tu ok. 30 m. Choć
lokalizacja ta jest niekorzystna z uwagi na profil podłużny tunelu (jeśli
miałby się kończyć na dolnym poziomie podziemi), to najlepsza z uwagi na
konieczną długość tunelu – zaledwie 2,01 km, licząc do bramy zamkowej.
O stacji kolejowej budowanej przy
palmiarni specjalnie do obsługi zamku wspomina w swojej publikacji Piotr Kruszyński:
Znane są relacje mówiące o budowie
tunelu kolejowego do Książa, i to z różnych miejsc w okolicy. Nie zajmując się
ich wiarygodnością, można stwierdzić, że budowa tunelu pod zamek była z
technicznego punktu widzenia możliwa. Nie wiadomo tylko, czy takie zamierzenie
było rzeczywiście planowane i realizowane. Dla potrzeb obiektu, w jaki
przekształcano zamek Książ, budowano za palmiarnią w Lubiechowie dworzec
kolejowy. Posiadał on budynek stacyjny i peron z dwoma torami. Poza tym od
dworca budowano drogę. Miała się ona łączyć z istniejącą od dawna i prowadzącą
w kierunku zamku aleją Lipową. Jeśli w pobliżu linii kolejowej Wałbrzych -
Świebodzice rzeczywiście drążono sztolnie, roboty te wytłumaczyć można nie
tylko budową tunelu pod zamek.
W terenie można znaleźć
drenaż z ceglanymi studzienkami rewizyjnymi i betonową ściankę peronową
biegnącą wzdłuż drogi gruntowej po południowo-wschodniej stronie
palmiarni. Ślady te dowodzą, że wybudowano tam tory kolejowe w stronę
Książa. Służyły one przeładunkowi materiałów budowlanych na wąskotorówkę, która
(na powierzchni) dowoziła je do przebudowywanego zamku. Jeśli nie byłoby
przewidywane wprowadzenie normalnego toru w tunel, nie miałaby sensu budowa tej
bocznicy w łuku o promieniu ok. 300 m, lecz raczej - przynajmniej na końcu
przed kozłem oporowym - wybudowano by ją na odcinku prostym (by uniknąć
wykonywania przekopu) czy wręcz w całości równolegle do istniejącej linii
kolejowej. Uprawdopodobnia to hipotezę o planowanej lub realizowanej budowie
tunelu w kierunku zamku Książ.
Już w okolicy km 64,8
przy czynnych torach znajduje się murowana studzienka, stanowiąca wprowadzenie
drenażu do przepustu prowadzącego na drugą stronę torów. Jej odległość od toru
jest znaczna, co może sugerować poszerzenie w tym miejscu torowiska, np. pod
odgałęziający się tor. Nieco wyżej znajduje się współczesna studzienka z kręgów
betonowych. Dalszy odcinek starego drenażu mógł ulec zniszczeniu podczas budowy
nowego odwodnienia przy modernizacji linii kolejowej, jednak przy pierwszej brzozie
z gruntu wystaje fragment betonowej ścianki, a naprzeciw następnej, przy samej
drodze gruntowej, znajdujemy kolejną studzienkę.
Tajemnice posągów
Wyspy Wielkanocnej
Tajemnicze posągi
Największą i póki co do końca nie
rozwiązaną tajemnicą Wyspy Wielkanocnej są wielkie posągi na niej się
znajdujące, zwane przez Polinezyjczyków moai. Na wyspie istnieje około 1000
gigantycznych posągów mierzących od 1 do 21 metrów wysokości, a przedstawiających
najprawdopodobniej sławnych wodzów lub dawno zmarłych przodków. Wykonano je z
tufu, kamienia składającego się ze sprasowanego popiołu wulkanicznego z Rano
Raraku, niewysokiego szczytu wulkanu we wschodniej części wyspy.Największy
posąg Wyspy Wielkanocnej zwany Paro leży teraz w kawałkach przed swoim ahu
(kamiennej platformie). Ma prawie 9,8 metra wysokości, waży 82 tony. Profesor
William Mulloy z Uniwersytetu w Wyoming obliczył, że Paro rzeźbiło 30 ludzi
przez rok, 90 ludzi przez dwa miesiące transportowano go blisko 6 km. na
wybrzeże, 90 mężczyzn przez trzy miesiące ustawiało go w pionie.Częściowo
wyrzeźbione posągi, wyżłobione w wulkanicznej skale, nadal leżą w
kamieniołomach. Odnajduje się tam porzucone narzędzia zwane w języku
mieszkańców Rapa Nui -toki. Są to topory z bazaltu, czarnej skały wulkanicznej
występującej w grudkach pośród miększego tufu.
W kamieniołomach pozostały 394 posągi w
różnym stopniu zaawansowania prac. Niektóre mają tylko zarysowane twarze, kilka
jest prawie gotowych- zabrakło zaledwie paru uderzeń topora, by oddzielić je od
skały. Część posągów leży na plecach, część na boku w niszach skalnych , jak
ciała w katakumbach. Inne- gotowe podparte na okrągłych kamieniach, czekają już
tylko na transport.Rząd 25 postaci spoglądających na Wyspę Wielkanocną ze
swojego ahu na północnym wybrzeżu docierało na miejsce przeznaczenia
„niewidome”. Dopiero po ich ustawieniu robotnicy rzeźbili oczodoły, a następnie
umieszczali w nich oczy z białego koralu i czerwonej skorii. Na wyspie znaleziono tabliczki pokryte pismem,
zwanym rongo-rongo. Cały czas trwają próby rozszyfrowania tajemniczego pisma.
Jest kilka teorii na jego pochodzenie. Autorem jednej z nich jest Polak
profesor Szałek. Ten człowiek doszukał się analogii pomiędzy językiem węgierskim,
japońskim i pismem z Doliny Indusu w Indiach. Szałek stwierdził, że
najprawdopodobniej około 7000 lat p.n.e istniało państwo, w którym żyły ludy,
będące przodkami dzisiejszych Japończyków, Węgrów i Finów. Miało ono znajdować
się w wymienionej wcześniej Dolinie Indusu. Według Polaka to właśnie tam swoje
źródło miały mieć teksty wyryte na tabliczkach rongo-rongo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz